100 lat polskiej enklawy na Syberii wsi Wierszyna.
Przyszli wygnańce na ziemię sybirską i obrawszy miejsce szerokie, zbudowali dom drewniany, aby zamieszkać w zgodzie i miłości braterskiej J. Słowacki, Anhelli
Na tych drogach konie boją się samochodów, a kierowcy boją się tych dróg. Konie kulą uszy i zwalają chłopów wraz z wozem do rowu, kierowcy zaś cały czas wsłuchują się czy z trzaskiem nie pęka resor. Wzdłuż tych dróg stoją smutnie wyciągając szyję drewniane żurawie, stoją chałupki o oknach dotykających ziemi, jak starcy, którym wiek pomału przymyka powieki. Wzdłuż tych dróg siedzą przy wiadrach z kartoflami handlujący ludzie, ciągną się drewniane strzechy, bure, kostropate, nie przycięte jak nie ostrzyżone sztywne czupryny. Kierowca doskonale zna całą trasę, nigdzie tu nie ma dla niego tajemnicy – oto w tym miejscu, gdzie świeże kwiaty leżą przy małym prawosławnym krzyżu, zabił się pewien gość, którego motocykl wjechał na spacerującą świnię… Fatalne to było zdarzenie i świnią kiedy idzie do dzisiaj jakoś zarzuca, widać kręgosłup ma uszkodzony. Jedziemy i jedziemy, wokół pola, lasy, znów pola. Teren jest tu dość falisty, tak że chwilami las jak gdyby przelewał się przez drogę. Niekiedy od niej ucieka innym razem znów podnosi się nagle i gwałtownie. Mijamy wioski – wszystkie takie same i tylko czarne napisy na białych tablicach dowodzą, że jedziemy wciąż naprzód, a nie kręcimy się wkoło. Wieś Kudarejka za nami, wieś Paramonowka przed nami, wokół czerwonawa ziemia obrosła trawiskiem. Widzę dwóch staruszków przy drodze, stoją w bezruchu niczym kamienne posągi, kiedy podjeżdżam bliżej widzę, że jeden z nich trzyma w ręku słoik ze śmietaną. I znów pięć starych chałup, tylko nazwa nie taka jak przy poprzednich. Każdy kilometr oddala mnie od Irkucka, a zbliża do ostatniej polskiej enklawy na Syberii – wsi Wierszyny, gdzie do dziś mieszka około pięciuset naszych rodaków.
*
Okolice Wierszyny, rzucone na mapę konturem przypominają nieco ogromną rozdeptaną żabę. Dookoła niezbyt wysokie, ale za to zwarte masywy górskie, gdzieniegdzie tylko przerywane niebieskimi wstążkami rzek. Swiss Replica Watches Panorama ścieli się koliście pomiędzy widocznymi na horyzoncie wysokimi zalesionymi górami, bezkresem tajgi na północy i rzeki Angary na zachodzie. Prześliczna okolica. Nieco dalej wielki zbiornik wodny – to Zalew Bracki. W bliskim sąsiedztwie wsi niemało ostępów o charakterze pierwotnym, nieprzebyte leśne bagna, prastare drzewostany.
Z Tichonowki do Wierszyny prowadzi piaszczysta wyboista droga. Droga, podobnie jak ziemia ma odcień głębokiej czerwieni, po deszczu zdaje się być jeszcze bardziej ciemna – prawie fioletowa. Zauważam człowieka idącego wzdłuż drogi. Zatrzymujemy się – pytam ile do Wierszyny. – Ot tam niedaleko – wskazuje ręką, skąd przyszedł. – Wy z Wierszyny? – pytam. – Nie tylko w gościach był… – odpowiada człowiek wnikliwie mi się przypatrując. Po chwili dostrzega mój aparat fotograficzny, twarz mu jaśnieje – już wie, że rozmawia z jakimś korespondentem… – Możecie wiele nie zrozumieć z tego jak mówią tam ludzie – uśmiecha się chytrze mężczyzna. – W tych stronach mówi się trochę innym językiem. To taka mieszanina rosyjskiego, polskiego i jeszcze jakiegoś innego polskiego, który tylko oni znają, trudno będzie się wam z nimi dogadać… – uprzedza. – Oni zresztą sami też różnie mówią. Czasami na złość zwracają się do obcych po polsku, a czasami mówią po polsku do tych których lubią… Na przykład kawaler wybierający się w niedzielę do dziewczyny będzie mówił po polsku, chcąc wydać się jak najbardziej eleganckim i bywałym. Tak też z jego polskim go przyjmą. Z resztą oni tak tu od zawsze mówią – skwitował, po czym uniósł rękę w pożegnalnym geście i ruszył w swoją stronę.
*
Z daleka na pierwszy rzut oka wieś wydaje się niewielka, ot tylko parę chałup, ale to tylko złudzenie, gdyż dopiero za zakrętem zaczyna się właściwa wieś – z prostą, szeroką ulicą. Ulice rzeczywiście były tu kiedyś proste i szerokie; w swoim czasie pilnowano bezwzględnie, aby chałupy budowane były wzdłuż wytyczonej linii. Ale na tym kończył się cały porządek; owe nie po wiejsku szerokie ulice rozjeżdżone były ciężkimi maszynami i przypominały jakiś nieziemski pejzaż. Każdej wiosny podczas roztopów ciężarówki i traktory z drewnem ubijały na nich błoto na czerwono-czarną pienistą śmietanę, która ciężkimi falami rozlewała się na boki i potem falami zasychała, przekształcając się w kamienne grzędy, tworząc dla ludzi w podeszłym wieku nie do przebycia góry… Każdego roku Rada Wierszyny zbierała po kilkadziesiąt rubli od obejścia na drewniane chodniki, które zresztą każdego roku układano. Corocznie w porze wiosennej zwoziło się drewno z lasu, a wtedy po nowo ułożonych chodnikach pozostawały tylko szczapy, gdyż właśnie po nich najlepiej wlekło się kłody. Latem nikt nie miał czasu, by zrobić nowe chodniki, bowiem brygada trotuarowa według planu wychodziła do pracy przed zimą. I tak nowe chodniki nie zdeptane niczyją stopą leżały do wiosny pod grubą powłoką śniegu, a wiosną od nowa zwoziło się drewno – i znów bezmyślnie niszczono chodniki, jeżdżąc po nim traktorowymi gąsienicami, ciągając po nim nie pocięte kłody. I nie pomagały ani żadne zarządzenia, ani nakazy – w dalszym ciągu jeżdżono po chodnikach, piłowano je i rąbano. Tak było kiedyś. Teraz w Wierszynie już nikt nie wycina lasu, nie kładzie się też żadnych chodników, a i droga jest nieco równiejsza… W centralnym miejscu wsi stoi drewniany kościółek postawiony gdzieś na początku stulecia; jego ujmująca skromność, czy też sam kolor drewna – delikatnie brązowy, przydał mu patyny wieków. Kościół ten tak naturalnie wrósł w krajobraz wsi i okoliczne krajobrazy, że wydaje się być budowlą, która stała tu od zawsze, wcześniej niż zbudowano tu pierwsze domy… Kiedyś codziennie odprawiano tu msze, teraz tylko raz na dwa tygodnie, przyjeżdża tu z Irkucka Ojciec Ignacy Pawlus – Salwatorianin. Małe wsie kojarzą się zwykle z obrazem senności i nudy. To trafne skojarzenie – tak jest w Wierszynie. Wszystko ma tu niewielkie rozmiary, nieproporcjonalnie do ludzkich tęsknot i pragnień. Małe konflikty rozdmuchane do wydarzeń, małe problemy będące tylko echem spraw dalekiego Irkucka czy nawet Czeremchowa. Pagórkowatymi dróżkami Wierszyny do dziś przechadza się smutek nigdy niezrealizowanych marzeń o wielkim świecie – przecież miała tu być druga Polska… Puste są kolorowe ławeczki przed domami, młodzież włóczy się w pojedynkę lub przystaje przed sklepem. Co można tutaj robić? Młodzi uciekają ze wsi, w której nie widzą perspektyw. Zostali tylko najbardziej wytrwali. Kiedyś dojeżdżali do pracy do innych miejscowości, niektórzy pracowali nawet w odległym Irkucku – ale już od dawna ta droga uzyskania pracy została dla nich zamknięta, bowiem zarówno w Irkucku, jak w innych miejscowościach borykają się ze swoim bezrobociem. Nawet autobus, który kiedyś przyjeżdżał tu codziennie, teraz dojeżdża tylko w sobotę. Ludzie zwyczajnie się trudzą, walczą o byt, kłócą się, martwią, uśmiechają. Zwyczajne są te ich troski, nad miarę często dokuczliwe. Jest jednak coś, co wynagradza im tą sytuację – to tajga, góry i taki przepych natury, że dech z początku zapiera, a później, jak mawiają sami, na zawsze uszczęśliwia… Żyją po swojemu. Przynajmniej powietrze zdrowe. Nie ma trującego przemysłu. Są tylko oni i natura, a jak gość pod ich dach zawita, to i flaszka samogonu zawsze się znajdzie… Ogólnie już na pierwszy rzut oka widać, że ta polska wieś bardzo różni się od tych zazwyczaj widywanych na Syberii – jest po prostu inna. Wszędzie widać tu rękę gospodarza. Wkoło ład i porządek. Czasami odnosi się wrażenie, że to jakiś skansen, a nie syberyjska wioska oddalona tysiące kilometrów od Polski. Różnokolorowe schludne domy, świeże firanki w oknach, porządek w obejściu – nawet psy są tu jakby bardziej kulturalne, bo nie za głośno ujadają… Jest coś wzruszającego w tym polskim zakątku położonym na końcu świata, w tej mozaice kolorowych domów jak z bajki, zieleni wzgórz i czerwieni pól…
*
Syberia, to trudno wyobrażalne przestrzenie, to miliony kilometrów kwadratowych tajgi, to jeziora, rzeki, stepy, pustynie i tundra. To miejsce, gdzie jeszcze sto lat temu odkrywano góry, porównywalne swą wielkością do Alp. Na Syberii są jeszcze miejsca, gdzie nie dopłynął żaden statek, gdzie nie stanęła ludzka stopa. Syberia jest w dalszym ciągu krainą wiecznego milczenia, śpiącą, tajemniczą ziemią. Od wieków, wielu Polakom Syberia kojarzyła się zwykle ze śniegiem, bezmiarem tajgi, katorgą i zesłaniem. Dla wielu z nich stała się drugą ojczyzną dla której poświęcili swoje najlepsze lata, a często życie. Katorga i zsyłka pozostawiały niezniszczalne ślady w umysłach i sercach ludzi. Sama myśl o nich przejmowała grozą. Łączono tę grozę z całą Syberią, z jej nazwą i z wszystkim co jej dotyczyło. Do dziś martyrologia przesłania wszystko inne – dla wielu Syberia stała się wiecznym symbolem mąk i cierpień. Syberia splotła się z dziejami Polski i Polaków, zwłaszcza w półtorawiekowym okresie rozbiorów. Za caratu zsyłano na Syberię do ciężkich robót i na tzw. osiedlenie. Pierwszą pisaną polską relacją o Syberii, był rękopis Adama Kamieńskiego, żołnierza który w 1657 roku został wzięty do niewoli i zesłany do Jakucji. Był to pod względem literackim nie wiele warty manuskrypt, coś w rodzaju pamiętnika, który został przypadkowo odnaleziony w jednej z poznańskich bibliotek, na początku XIX wieku. Kolejny polski zapis, tym razem drukowany pochodził z XVIII wieku. W 1707 roku dostał się do rosyjskiej niewoli Ludwik Siennicki. Zesłany do Tobolska, a później do Jakucka, spędził na Syberii wiele lat. Po powrocie do Polski około roku 1722, opisał swoje przeżycia, które później zostały opublikowane w Wilnie. Obaj panowie w swych pracach szeroko opisywali życie i zwyczaje różnych ludów syberyjskich. Wynikało to z tego, że były to pojedyncze przypadki zsyłek, a sami zesłani nie byli brutalnie traktowani, a swe odosobnienie traktowali jako swoistą przymusową przygodę… Dopiero tragiczne skutki konfederacji barskiej zapoczątkowały serię masowych zsyłek, z których największą datuje się na rok 1863, kiedy to na katorgę zesłano na Syberię ponad 20 tysięcy Polaków. Wśród nich znaleźli się ludzie najrozmaitszych profesji, od rzemieślnika, architekta, lekarza po naukowca włącznie. Długa jest lista tych ostatnich, których życie w odosobnieniu, zmusiło do poszukiwania nowych form bytu, nadających sens wygnańczej egzystencji. Postacie te otwierają znakomitości jak: Benedykt Dybowski, Jan Czerski, Aleksander Czekanowski, Wacław Sieroszewski, Edward Piekarski i wielu, wielu innych ludzi nauki. Na początku XX wieku rozpoczyna się dobrowolna emigracja ludności polskiej z rejonów Małopolski i Zagłębia Dąbrowskiego. To typowi osadnicy, głównie ludność chłopska. Warunki na pierwszy rzut oka przedstawiały się nie najgorzej; można było otrzymać 15 dziesięcin ziemi, kwotę 100 rubli bezzwrotnej zapomogi, zwracano koszty biletów kolejowych. Fakt, że mało kto otrzymywał ziemię nadającą się natychmiast do uprawy, gdyż przeważnie był to przydział ziemi zalesionej, którą trzeba było najpierw wykarczować. W tym samym czasie wielu Polaków dobrowolnie przenosi się do miast syberyjskich – chcą robić szybkie dobre interesy. Część rzeczywiście się bogaci, większość jednak, niestety zamienia się w nędzarzy. Wśród zesłanych i przesiedlonych, szybko postępuje zatrata czystości języka. Władze rosyjskie nie muszą się wiele trudzić, naród polski sam na własne życzenie zatracał swą mowę. Jednak nie wszędzie tak było…
*
Wiejska szkoła jest jak główny dworzec wielkiego miasta; wszyscy mieszkańcy albo przez niego przeszli, albo przejdą. Wiejska szkoła to skarbnica wiedzy o historii, ludziach i zdarzeniach. Pytam więc o szkołę, a gdy uświadamiają mi, że są przecież wakacje, pytam o nauczyciela. W chwilę później goszczę już w najprawdziwszym polskim domu, domu w którym mówi się najczystszą polszczyzną. Ludmiła Wieżentas z domu Figura jest miejscową nauczycielką. Choć jest Polką z krwi i kości, sama uważa się za Sybiraczkę. Ma męża i trojkę dzieci. Szkoła, w której uczy jest jedyną szkołą na Syberii, gdzie uczniowie uczą się wszystkich przedmiotów w języku polskim. Mimo, że szkoła oficjalnie jest szkołą rosyjską, język rosyjski traktowany jest tu jako język dodatkowy… To swoisty precedens, że pomimo wieloletnich prób zrusyfikowania miejscowej ludności, tak silnie przetrwała tu Polskość. Wierszyna, to ewenement na skalę światową, coś w rodzaju koloni, bowiem w chwili obecnej, jest jedyną miejscowością poza granicami Polski, gdzie wszyscy mieszkańcy do dziś mówią po polsku. Polacy z Wierszyny przyznają, że tak właściwie nie są typowymi zesłańcami – część owszem, za jakieś drobne przewinienia została tu przesiedlona, reszta natomiast, zamiast szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych, poszukała go na Syberii… Przyjechali tu latem 1910 r – daleka była to droga prowadząca tu z Krakowa, Czubrowic, Błędowa, słowem z Małopolski. Swoją nową ojczyznę początkowo nazwali Trubaczejewskij Uczastek, dopiero później przemianowano ją na Wierszyno, aż wreszcie na Wierszynę. Zawsze byliśmy i czuliśmy się Polakami – powiadają. Rosjanom nigdy nie udało się nas wynarodowić, na dowód czego niech będzie ten dziwny, niezrozumiały dla nich język, nasza ojczysta mowa, a właściwie dialekt małopolski z niewielką naleciałością gwary śląskiej. Ten język jest naszym prawdziwym paszportem, częścią naszej Polski, jest czymś czego nie można nam zabrać – mówią.